Wszystko zaczęło się w majowe upalne popołudnie. Spędzałam czas na placu zabaw. Siedziałam na ławce, rozmawiałam z koleżanką, głowa „chodziła” mi na około. Poczułam ukłucie w okolicy lewej piersi. Pomyślałam, że to kolejny nerwoból. W tamtym okresie miałam bardzo napiętą i nerwową sytuację w pracy. Dla normalnego funkcjonowania „odżywiałam się” tabletkami uspokajającymi i przeciwbólowymi (ból głowy od kilku tygodni rozsadzał mi głowę – stres był wszędzie).
Wróciłam do domu, a „nerwoból” nie ustępował. Wieczorem moi chłopcy oglądali jakiś film, komentowali go i co chwila wybuchali śmiechem. Też próbowałam się śmiać, ale kłucie wtedy było silniejsze. Noc była kiepska.
Wstałam rano, wyszykowałam się i poszłam do pracy. Nie mogłam nabrać głębszego oddechu, bo „nerwoból” był nie do zniesienia. Oddech był krótki, urywany. Ale ja, odpowiedzialna pracownica, nauczycielka nie mogłam zostawić moich dzieci bez opieki, a kolegów postawić w sytuacji „nagłego” zastępstwa. To ja otwierałam przedszkole i to ode mnie inni odbierali swoje dzieci. Pozostali pracownicy z niepokojem obserwowali moje nienaturalne łapanie oddechu, zupełnie jak ryba wyciągnięta z wody. Zanim poszli do swoich sal, poprosiłam tylko, aby zaglądali do mnie, bo dziwnie się czuję. Jednak tego dnia nie zajrzał do mnie NIKT. Byłam sama z grupką ok. 20 dzieci, które widząc, że zachowuję się inaczej niż zazwyczaj, były wyjątkowo spokojne i wyciszone.
Wychodząc do domu, ok. 12, stwierdziłam, że dzieje się za mną coś naprawdę niepokojącego i postanowiłam, nikomu nic nie mówiąc, pojechać do szpitala. Musiałam tylko wejść na chwilę do domu, żeby naładować telefon. Zajęło mi to ok. 30-40 minut. Wolnym krokiem, bo inaczej się już nie dało, poszłam na przystanek autobusowy. Jazda autobusem trwała ok. 15 minut, które mi wydawały się wiecznością.
Pani rejestratorka na izbie przyjęć zaczęła wypełniać druki, ale widząc, że mój oddech jest bardzo płytki, i że wyraźnie sprawia mi ból, spytała tylko z kim przyjechałam. Moja odpowiedź, że „sama” wywołała u niej oburzenie i przerażenie. Natychmiast przyprowadzono wózek i zawieziono mnie na „czerwony” odcinek SOR-u. Położono mnie na płasko, ale nie mogłam w tej pozycji oddychać, bo ból rozrywał mi klatkę. Pobrano mi krew do badania, zawieziono na rentgen klatki piersiowej. Po powrocie na SOR zostałam zbadana przez przemiłą panią doktor, która wyjaśniła mi, że mam atypowe zapalenie płuc i opłucnej. Powiedziała też, że zatrzymują mnie w szpitalu. Muszę tylko poczekać na łóżko na oddziale. To była środa 8 maja.
Zadzwoniłam do męża i powiedziałam, gdzie jestem. Poprosiłam, żeby mi przywiózł najpotrzebniejsze rzeczy do szpitala. Nieco później okazało się, że potrzebowałam też poduszki i koca, bo moje „tymczasowe” łóżko było na sali 3-osobowej na izbie przyjęć. Spędziłam tam dwa długie dni. Na sali była ciągła rotacja, ludzie przychodzili i odchodzili, a ja ciągle tam byłam. 10 maja (piątek) w godzinach popołudniowych zapytano mnie, czy wyrażę zgodę na transport do innego szpitala bo tu, niestety, nie ma miejsc, a nie mogę dłużej leżeć na SOR-ze. Oczywiście, zgodziłam się i ok. 18 zostałam przyjęta na oddział. Ponieważ to było piątkowe popołudnie, poza otrzymaniem łóżka i lekami na powstrzymanie rozwoju „atypowego zapalenia płuc” nie działo się nic. Mimo brania leków, mój stan był coraz gorszy. W środę (czyli tydzień po zgłoszeniu się do szpitala), lekarz wysłał mnie na TK z kontrastem. Odległość z mojej sali do pracowni tomografii nie była duża, ale na pytanie salowego czy dojdę tam sama, czy pojadę na wózku – wybrałam to drugie. Badanie nie należało do przyjemnych, ale zostałam poinformowana, co się będzie ze mną działo, że mam się nie denerwować. Tak też było do momentu, gdy po badaniu nie pozwolono mi wrócić na oddział na wózku tylko przyprowadzono łóżko i w pozycji leżącej zawieziono mnie prosto na oddział intensywnej opieki medycznej przy moim oddziale. Tam mi powiedziano, że mam zatorowość płucną, że nie wolno mi się ruszać. Wszystko zabrzmiało poważnie.
Zadzwoniłam do męża. Powiedziałam mu jaką postawiono diagnozę i gdzie teraz jestem. Mój małżonek zjawił się u mnie błyskawicznie, ale pozwolono mu być tylko pół godziny. Nikogo poza nim do mnie nie wpuszczano.
Pod koniec czwartego dnia pobytu na OIOM-ie przyszła na obchód przemiła pani doktor ze słowami „Witam cię dziecko. Cieszę się, że wróciłaś do nas”. Okazało się, że zdiagnozowano u mnie masywną zatorowość płucną i rokowania były „takie sobie”. Spędziłam na OIOM-ie siedem dni. Miałam cudowną opiekę, świetne pielęgniarki, które z wielką delikatnością co cztery godziny pobierały mi krew do badania. Moje przedramiona i dłonie zrobiły się czarne i podziurkowane. Każde kolejne ukłucie było ogromnym wyzwaniem dla pielęgniarek i nie każda się tego podejmowała.
Ostatni tydzień w szpitalu spędziłam już na normalnej sali. Miałam super opiekę. Zawsze będę ciepło wypowiadała się o całej kadrze oddziału wewnętrznego – od salowych, przez pielęgniarki i lekarzy, a na ordynatorze skończywszy.
Na odchodne, a było w to środę przed Bożym Ciałem, mój młody lekarz prowadzący dał mi skierowanie do poradni kardiologicznej i delikatnie naprowadził, którą wybrać.
I tak w czerwcu 2013 r. trafiłam do cudownej pani doktor, która z ogromną cierpliwością i empatią tłumaczyła mi kolejne etapy dochodzenia do normalności. Uwolniła mnie i moją głowę od ciągłego strach, że „to” znów przyszło. Jest zawsze, kiedy jej potrzebuję.
Jak wygląda moje życie po chorobie? Normalnie. Na żadnym badaniu nie ma śladu zatorowości – ten, kto mnie nie znał w tamtym okresie, nie bardzo wierzy w moje doświadczenia. Normalnie żyję, pracuję, do zeszłego roku uprawiałam turystykę górską (w zeszłym roku uszkodziłam łąkotkę i obecnie dochodzę do sprawności po zabiegu jej szycia). Rok po zatorowości weszłam drogą przez Kocie Łomniczki na Śnieżkę. Trwało to długo, ale dałam radę. Co roku wakacje spędzałam w Sudetach, w Karpaczu. To moje miejsce na Ziemi. Przeszłam już chyba wszystkie szlaki, ale chętnie przejdę je kolejny raz.